Niewinna zaliczka i pierwszy krok w nieznane
Niektóre projekty zaczynają się spokojnie. Ten nie.
Wszystko zaczęło się dokładnie o dziewiątej czterdzieści pięć, kiedy na moim koncie pojawiła się zaliczka.
Chwilę później — jakby ktoś odpalił tajemniczy protokół „Rzuć Wszystko Na Raz” — rozpoczęła się prawdziwa lawina.
Najpierw mail od właściciela firmy.
W treści, nie w załącznikach, kilka zdjęć tak skompresowanych, że wyglądały jak wspomnienia z wakacji sprzed dwóch dekad.
Minutę później WhatsApp zaczął dzwonić jak dzwon na rynku: seria piętnastu zdjęć produktów, każdy plik mniejszy niż przeciętny mem.
Patrzyłem i zastanawiałem się, czy robię stronę o butach, czy o nieudanych testach kamery internetowej.
Kanały komunikacji: im więcej, tym… zabawniej?
Potem SMS:
„Nasza misja: solidnosc zaufanie innowacja”.
Bez polskich znaków, bez przecinków.
Surowa treść jak haiku pisane w biegu.
W międzyczasie wpada PDF przedstawiający firmę… z dwa tysiące siódmego roku.
Opis działalności, której już nie prowadzą, adres, którego już nie ma i właściciel, który podobno „coś tam jeszcze pomaga”.
Chwilę później Messenger:
„Tu są zdjęcia z naszej sesji” — napisała Kasia z marketingu, wysyłając trzy pliki nazwane „ja1.jpg”, „ja2.jpg” i „nowe”.
Rozdzielczość? Taka, że musiałbym chyba wynająć detektywa, żeby odtworzył oryginał.
Do kompletu — link do Google Drive od fotografa.
Bez uprawnień do odczytu.
Odpowiedź na moją prośbę o dostęp: „U mnie działa”.
No jasne, że działa. Jak wszystko „u mnie”.
Przypadki ekstremalne: kiedy technologia płacze
Już myślałem, że widziałem wszystko, kiedy pojawił się kuzyn właściciela.
Z dumą przesłał mi zdjęcie logo, zrobione telefonem spod słońca, na tle parkingu i kawałka chmur.
Wydawało się, że gdzieś w rogu migocze jeszcze cień satelity.
I wreszcie – prawdziwa perła dnia: Cennik.
Odręcznie napisany na kartce papieru, sfotografowany telefonem, przesłany przez WhatsAppa w jakości, przy której nawet najstarsze manuskrypty wyglądają jak wydruki premium.
Wpatrywałem się w te liczby jak Indiana Jones w zwoje starożytnych cywilizacji.
Kulminacja dnia: walka o przetrwanie
Do czternastej moja skrzynka przypominała stację ratunkową podczas huraganu.
Mail, WhatsApp, Messenger, SMS, Wordy, PDF-y, grafiki w treści wiadomości, fragmenty ekranu, dokumenty w piętnastu formatach, każdy z innym kodowaniem znaków.
O szesnastej miałem otwartych dziewiętnaście okien, czternaście folderów tymczasowych i myszkę, która — przysięgam — zaczęła się dziwnie ślizgać, jakby próbowała uciec z biurka.
Wieczorem siedziałem otoczony plikami, popijając zimną kawę i zastanawiając się, czy przypadkiem ktoś nie wyśle mi jeszcze materiałów przez… gołębia pocztowego.
A na koniec…
Czy projekt przeżył?
Tak.
Czy ja przeżyłem?
Jeszcze nie jestem tego pewien.