Szanowny Panie Pawle, Pan mnie rozumie

„Szanowny Panie Pawle, Pan mnie rozumie” — usłyszałem przez telefon jeszcze zanim poznaliśmy się osobiście. Wtedy nie spodziewałem się, jak bardzo to zdanie stanie się mottem całej naszej współpracy.

Tworzenie stron internetowych często kojarzy się z twardymi regułami: szybki brief, klarowne ustalenia, dostarczone materiały, harmonogram. Jednak w rzeczywistości – zwłaszcza gdy pracujemy z osobami starszymi, samotnymi, dla których projekt strony staje się czymś więcej niż tylko nową wizytówką w sieci – zasady te bywają jedynie delikatnym szkicem.

Podczas pierwszej rozmowy telefonicznej, którą zawsze oferuję bezpłatnie, zorientowałem się, że będziemy rozmawiać nie tylko o stronie. Ale dopiero osobiste spotkanie w pracowni klienta w Southampton pokazało mi pełną skalę tego projektu — zarówno techniczną, jak i emocjonalną.

Zamiast konkretnej listy potrzeb otrzymałem album pełen wywołanych fotografii i długie opowieści o każdym z dzieł. Nasze spotkanie, które miało być krótką konsultacją, stało się kilkugodzinnym spacerem po świecie jego sztuki i wspomnień.

Wiedząc, że klientowi zależy na minimalnych kosztach, zaproponowałem możliwie najniższą wycenę, w której uwzględniłem fakt, że przygotowanie materiałów leżało po jego stronie. Strona miała być skromna: galeria prac i prosta podstrona z biogramem.

Mimo tego, czas, który włożyłem w rozmowy telefoniczne w trakcie realizacji, znacznie przekroczył moje pierwotne założenia. Proste konsultacje zamieniały się w długie rozmowy o życiu, sztuce i historii fotografii. Nawet gdy starałem się je przeprowadzać „w biegu”, rozmowy zawsze wracały na szerokie tory.

To również rola słuchacza, przewodnika i osoby, która swoim czasem i cierpliwością buduje coś więcej niż tylko stronę www.

Darmowa konsultacja, czyli pierwsze symptomy

Zaczęło się zupełnie zwyczajnie — jak każda inna rozmowa z potencjalnym klientem. Telefon, spokojny głos po drugiej stronie, wyraźnie zabarwiony tym, co nazywam „klasyczną elegancją pokolenia listów poleconych”. I to zdanie: „Szanowny Panie Pawle, Pan mnie rozumie” — wypowiedziane z taką powagą, że niemal usiadłem na baczność.

Konsultacja telefoniczna to u mnie zawsze pierwszy krok — bezpłatna, bez zobowiązań, po to, żeby sprawdzić, czy mogę pomóc i czy obie strony mówią tym samym językiem.
Ale już po pierwszych piętnastu minutach zorientowałem się, że to nie będzie standardowa współpraca.
Klient nie miał pytań technicznych. Nie interesowały go etapy budowy strony ani terminy.
Za to bardzo chciał porozmawiać. O życiu. O sztuce. O tym, jak kiedyś wyglądała fotografia i jak „teraz to już wszystko w tych komputerach jest inaczej”.

Z jednej strony — piękne. Z drugiej — z tyłu głowy zapaliła mi się pierwsza mała lampka:
czy my naprawdę rozmawiamy o stronie internetowej, czy właśnie zaczynam konsultacje z dziedziny historii sztuki z elementami egzystencjalizmu?

Oczywiście, słuchałem cierpliwie. Ale też — profesjonalnie — starałem się z tej rozmowy wyciągnąć to, co potrzebne do wyceny i zaplanowania dalszych działań. Na razie jednak zbierałem więcej wrażeń niż danych. A to był dopiero początek.

Wizyta w pracowni: galeria, albumy i opowieści bez końca

Po telefonicznej rozmowie, która już wtedy trwała nieco dłużej niż standardowy wstęp, umówiliśmy się na spotkanie w pracowni klienta.
Myślałem naiwnie: szybki przegląd materiałów, kilka zdjęć, rozmowa o strukturze strony i wracam do pracy.
Mój terminarz był napięty, ale – jak to bywa – dla każdego nowego projektu staram się znaleźć czas.

Pracownia okazała się miejscem z duszą.
Nie biurowym wnętrzem, gdzie dokumenty leżą w folderach, a fotografie w katalogach na dysku.
To była przestrzeń wypełniona sztuką – akwarelki, szkice, obrazy, małe notatki z myślami, cytatami, wspomnieniami.
Artystyczny chaos, ale z jakimś rytmem, który czuło się już od progu.

Zamiast folderu z cyfrowymi plikami – wielki album.
Wywołane fotografie. Każda włożona w koszulkę. Każda podpisana.
I do każdej opowieść — długa, pełna emocji, dat, osób, wspomnień.
„To zdjęcie zrobiłem w siedemdziesiątym którymś, ale nie pamiętam, czy to było jeszcze przed, czy już po…”.
„Ten obraz namalowałem po rozmowie z…” – i tak dalej.

Nie potrafiłem przerwać.
Było w tym coś poruszającego. Autentyczność, pasja, ale też samotność, którą się dało wyczuć.
Jednocześnie — z tyłu głowy — mój wewnętrzny grafik krzyczał.
To miała być konsultacja, nie kilkugodzinna wycieczka po historii życia.

W tym wszystkim — zero konkretów dotyczących strony.
Żadnej selekcji materiałów, żadnego planu. A przecież miał je „tylko pokazać”.
W głowie układałem już wersje strony, rozważając: czy to będzie galeria, czy archiwum?
Czy da się to w ogóle ułożyć w sensowną strukturę bez porzucania tej osobistej narracji?

Wyszedłem z tej pracowni nie z notatkami, ale z poczuciem, że właśnie odwiedziłem czyjś pamiętnik zamknięty w czterech ścianach.
I już wtedy wiedziałem, że ten projekt będzie zupełnie inny niż wszystkie poprzednie.

Minimalna wycena, czyli kiedy zaufanie kosztuje

Po pierwszym spotkaniu miałem mieszane uczucia.
Z jednej strony – ogromna sympatia do człowieka, który z pasją opowiadał o swojej sztuce.
Z drugiej – świadomość, że konkretów nie było prawie wcale.
Ale wtedy pojawiło się zapewnienie:
„Proszę się nie martwić, ja wszystko przygotuję. Wiem, co i jak. Już nieraz przekazywałem materiały – wiem, w jakiej formie to musi być.”

Brzmiało rozsądnie. Pomyślałem: człowiek z doświadczeniem, artysta, który niejedno już publikował, zapewne współpracował z wydawcami, organizował wystawy.
Ma świadomość, że grafika to nie tylko kolor i emocja, ale też format, proporcja, rozdzielczość.

I na tej podstawie – w dobrej wierze – ustaliłem minimalną wycenę.
Taką, która miała objąć techniczne wdrożenie gotowych materiałów i prostą strukturę strony: galerię z pracami i jedną podstronę biograficzną.
Bez selekcji zdjęć, bez obróbki, bez skanowania, bez długich konsultacji.

W teorii – prosto. W praktyce – szybko okazało się, że to była decyzja oparta na czymś, co dziś nazywam zbytnią wiarą w słowo „mam wszystko przygotowane”.

I nie chodzi tu o to, że klient chciał wprowadzać zmiany czy miał wątpliwości.
Chodzi o to, że ten proces, który miał się wydarzyć przed rozpoczęciem projektu – czyli przygotowanie materiałów – dopiero się zaczął.
Tyle że już w trakcie współpracy.

Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.
W tamtym momencie trzymałem się przekonania, że skoro klient zapowiedział, że wszystko zrobi sam, to rzeczywiście zrobi to tak, jak należy.
A ja miałem po prostu te materiały wgrać na stronę i uruchomić projekt.

Gdybym wtedy wiedział, ile razy jeszcze wrócimy do tych „gotowych” materiałów — pewnie przemyślałbym wycenę inaczej.
Ale wtedy? Wtedy byłem przekonany, że właśnie zaplanowałem jeden z najprostszych projektów tego kwartału.

Konsultacje w biegu, czyli kiedy rozmowa nie ma końca

Gdy już projekt wystartował, założyłem, że cała współpraca będzie szybka i spokojna.
Materiały miały nadejść, ja miałem je wdrożyć, klient miał rzucić okiem i powiedzieć: „tak, właśnie o to chodziło”.
Ale wystarczył jeden telefon, żeby ten plan się posypał.

Na początku myślałem, że to tylko jedno dodatkowe pytanie.
Może techniczna wątpliwość — w końcu klient sam przygotowywał zdjęcia.
Ale proste „czy ten plik może być w poziomie czy w pionie?” zamieniało się w opowieść o tym, jak dane zdjęcie powstawało, gdzie było robione,
jaki aparat się wtedy popsuł i dlaczego to zdjęcie „ma swoją duszę”.
I nawet jeśli chciałem delikatnie wrócić do tematu strony, rozmowa płynęła dalej — jakby już dawno zapomniała, po co się zaczęła.

Czasem te rozmowy odbywały się między jednym a drugim projektem.
W metrze, w drodze, w przerwie. Odbierałem z grzeczności, bo przecież starszy człowiek, samotny, życzliwy.
Ale z każdym kolejnym telefonem czułem, że nie chodzi już o konsultacje.
Że projekt to tylko pretekst, a prawdziwym celem tych kontaktów było… bycie wysłuchanym.

Nie mam w sobie pretensji. Mam raczej poczucie, że trafiłem na kogoś, kto naprawdę potrzebował rozmowy.
Ale też — i to mówię z pełną odpowiedzialnością — zrozumiałem wtedy, że mój czas nie może być traktowany jako nieograniczony zasób.

Najtrudniejsze było to, że nie mogłem po prostu przerwać.
Głos starszej osoby, pełen szacunku, z tym klasycznym „Szanowny Panie Pawle”, wywoływał we mnie automatyczne poczucie obowiązku.
Bo przecież jak odmówić starszemu człowiekowi, który z takim spokojem dzieli się swoim światem?

Ale wewnętrznie czułem coraz większe napięcie.
Bo umawialiśmy się na coś prostego. Bo cena była minimalna.
Bo nikt nie przewidział, że telefon będzie dzwonił tak często, a każda rozmowa potrwa dwa, trzy, czasem cztery razy dłużej, niż potrzeba.

I to właśnie ta sytuacja uświadomiła mi, że czas — nawet ten, który poświęcam z grzeczności i dobrego serca — jest częścią mojej pracy.
I że jeśli nie nauczę się go chronić, to nie będę w stanie dobrze pomagać innym.

Najtrudniejsze przyszło jednak na końcu.
Kiedy projekt był już gotowy, a klient zadowolony, nagle pojawiło się zaskoczenie:
że kwota, którą wcześniej wpłacił jako zaliczkę — opisaną dokładnie w mailu jako pokrycie kosztów spotkania i konsultacji — miała zostać „odliczona” od ostatecznej zapłaty.

I wtedy po raz pierwszy w tej współpracy naprawdę się spięło.

Nie chodziło o kwotę. Chodziło o to, że wszystko było jasno wyjaśnione.
Że włożyłem czas, cierpliwość, zaangażowanie.
I że mimo tej ostrożnej, delikatnej formy kontaktu – zostałem postawiony w roli kogoś, kto musi się tłumaczyć z czegoś, co było uczciwe, klarowne i zgodne z ustaleniami.

To był moment, kiedy postawiłem kropkę. Wewnętrznie i zawodowo.
Czasem szacunek do drugiej osoby musi iść w parze z szacunkiem do samego siebie.

Zakończenie: z szacunkiem i lekcją na przyszłość

Z perspektywy czasu nie mam w sobie ani złości, ani żalu.
Mam natomiast wdzięczność — choć może niekoniecznie za przebieg tej współpracy, to na pewno za to, czego mnie nauczyła.

Ten projekt pokazał mi jasno, że czas — nawet ten najbardziej miękki, ludzki, przeznaczony na rozmowę —
to nie jest coś, czym można dowolnie szafować.
Że uprzejmość i empatia nie mogą zastąpić struktury i jasnych zasad.

Ale też — że za każdą stroną internetową stoi człowiek.
Z przeszłością, historią, potrzebą kontaktu.
Czasem z samotnością, która objawia się właśnie w takich telefonach bez końca.

Nie był to łatwy projekt. Ale był ważny.
Bo pomógł mi zdefiniować granice.
Bo przypomniał mi, że nie jestem tylko wykonawcą stron — jestem też człowiekiem,
który musi dbać o własny czas, zdrowie i jasność relacji.
I że można to robić z szacunkiem.

Takim samym, jakim obdarzyłem tego klienta od pierwszego „Szanowny Panie Pawle”.